STRONA GŁÓWNA         CHILE BOLWIA 2005

 

 

Pierwotnie w planach była Aconcagua – najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Ale Aconcagua to temat oklepany, do tego za wstęp każą se słono płacić – 300$ od głowy, to moim zdaniem przegięcie. Stawki jak na ośmiotysięcznik!

A że Korony Ziemi raczej w tym wcieleniu nie zdobędę i zdobycie Aco nie jest mi bardzo potrzebne - wybór padł na Ojos del Salado. "Ojos del Salado" znaczy "słone oczy", aczkolwiek bliższe intencjom autora nazwy jest ponoć tłumaczenie "źródło słonej wody", co trafnie opisuje rejon, w którym góra się znajduje. Ojos leży na granice chilijsko – argentyńskiej, 800km na północ od Santiago, na pustyni. Pierwszymi zdobywcami Ojos byli Polacy, w 1937r.

Na Ojos nie ma tłumów, aczkolwiek popularność tej górki rośnie, a krajobrazy są iście księżycowe. Do tego w przeciwieństwie do drogi normalnej na Aco, na Ojos są jakieś tam trudności wspinaczkowe. Co prawda Ojos taniej niż Aco nie wychodzi (bo trzeba wynająć na co najmniej 10 dni samochód terenowy), ale gorąco polecam.

 

 PROLOG

Lost in translation

Pewnego dnia zadzwonił telefon, nie wiadomo dokładnie skąd i po co:

- potok słów po hiszpańsku, a następnie: ¿Marta Rogalsha?

- Do you speak English?

- ¿Marta Rogalsha?

- No! I’m her sister!! Do you speak English?

- Si! ¿Marta Rogalsha?

- No!!! E-mail?

- No e-mail!

Telefon zadzwonił jeszcze kilka razy.

Co ciekawe pewnego dnia otrzymałam e-mail (¿No e-mail?!). Okazało się, że telefonicznie ścigały mnie chilijskie wojska ochrony pogranicza. I to zanim jeszcze zdążyłam wsiąść do samolotu...

Wojska nie znały mojego numeru faxu, na który chciały przesłać nam pozwolenie na przebywanie w strefie przygranicznej w rejonie Ojos del Salado.

Pozwolenie w końcu dotarło faxem, ale z błędnym numerem paszportu jednej z uczestniczek wyjazdu. Trzeba było sprawę odkręcać....

 

 PODRÓŻ

Czy leci z nami nasz bagaż?

W podróż ruszamy w styczniu.

Na początek mamy w perspektywie: 26 godzin podróży 4 samolotami 2 linni (Lufthansa, Varig), w tym 12 godzin lotu na odcinku Frankfurt – Rio i 5 godzin oczekiwania na lotnisku we Frankfurcie, 3 przesiadki (Frankfurt, Rio, Sao Paulo), 4 starty i tyle samo lądowań :-)).

Panie z Lufthansy (zwanej w branży Lufą) nie są zbyt rozgarnięte i nadają nam nasze bagaże tylko do Rio. Na szczęście Pani z Varigu we Frankfurcie, choć bardzo surowa, jest bardziej przytomna i pomocna. Każe odnaleźć nasze bagaże i doczepić nowe nalepki z oznaczeniem Santiago. A mało brakowało byśmy czekali w upalnym Santiago na bagaż w ciężkich butach, polarach i długich rękawach.

Wreszcie 20 min przed lądowaniem w Santiago widać Andy i ponoć Aconcague!

Jeszcze tylko pół godziny w kolejce do odprawy paszportowej i zaczyna się upał.

 

SANTIAGO

Poszukiwania, komuna, mdła kawa i pokraczne Yarisy.

Z racji tego, że akurat do Santiago przyjeżdżamy w niedzielę i trafiamy na wymarłe miasto, nasz 1,5 dniowy pobyt w Santiago spędzamy, , na poszukiwaniach: kantoru, sklepu spożywczego, knajpy na kolację, biletu autobusowego do Copiapo (800km na północ od stolicy).

Śpimy na salach zbiorowych hostelu La Casa Roja. Specyficzne to miejsce, które właściciele nazywają „komuna’, ale chyba nie bardzo rozumieją co to jest „komuna”. Specyficzni są też mieszkańcy – w książce na „komunalnej” recepcji w kolumnie „proffesion” bardzo często wpisują „nothing”, do tego spadają w nocy z górnych łóżek lub uszkadzają sobie kostki przy schodzeniu z łóżek o poranku.

Santiago niewiele różni się od miast europejskich. Jest ładne, ale w sumie nie ma w nim nic zaskakującego.

Zaskoczeniem (nie miłym) jest za to kawa z mlekiem, zwana tutaj cafe con leche, choć na mój gust powinna się zwać „leche con cafe”. Pod nazwą tą w większości knajp kryje się bowiem gorące mleko i pakiecik kawy, którą należy w mleku rozpuścić. Nie lubię takiej!

A Toyoty Yaris w wersji sedan, bardzo tu popularne, są wyjątkowo pokraczne.

 

COPIAPO

Japończycy niemal krzyżują plany

 Do Copiapo jechaliśmy całą noc autobusem, ale jakim!! Mnóstwo miejsca na nogi, koce, posiłki, klimatyzacja, steward, który przykrywa każdego kocem, zasłania zasłonki i podaje posiłki – w PKS można sobie tylko pomarzyć....

Copiapo to małe, schludne miasteczko, u stóp jałowych Andów. Jak każde przyzwoite, chilijskie, małe miasteczko, Copiapo ma centralny skwer, z mnóstwem ławeczek oraz z działającym i gęsto usianym oświetleniem, tak gęsto że da się spokojnie czytać na tym skwerze w nocy. Nie może też zabraknąć rzędu stolików, na których co dzień panowie grają w szachy.

Ze znalezieniem noclegu nie mamy większego problemu – wolne pokoje znajdujemy w drugim napotkanym hotelu, a raczej rezydencji. Rezydencja to zazwyczaj sympatyczne patio, a wokół niego pokoje, do tego dostęp do kuchni.

W naszej pierwszej rezydencji są wyjątkowo obrzydliwe łazienki i zgraja sympatycznych papug w klatce na patio.

Mamy za to problem i to nie mały z pożyczeniem samochodu. Co prawda rezerwację próbowaliśmy robić jeszcze w Polsce, ale zazwyczaj nikt nie odpowiadał na nasze e-miale, także te po hiszpańsku (dzięki Janek!!!). a jak odpowiedział to chciał numer karty kredytowej nie tłumacząc się na co mu on. Sprawa robi się poważna, bo do miasta kilka dni wcześniej zajechała grupa japończyków i wygląda na to, że pożyczyła wszystkie terenowe samochody, załadowała się na nie ze swoim aparatami foto, pojechała w góry i ma zamiar zwrócić samochody dopiero za parę dni.

Chłopaki jednak znajdują chyba ostatni wolny samochód 4x4 w Copiapo. Nie najtańszy, ale przynajmniej ładny! Uff!!

Teraz zakupy. Dużo tego: żarcie, woda, gaz i to wszystko dla 4 osób na 10 dni. No i kolejna kosztowna sprawa – trzeba zdobyć pozwolenie na Ojos del Salado. Pani i panowie w biurze Aventurismo byli niby sympatyczni, ale zażądali za pozwolenie po 160$ od głowy.

Czas ruszać w góry.

 

LAGUNA SANTA ROSA (3700 m n.p.m.)

Pustynia podróbka 

Andy w północnym Chile są inne – jałowe i pustynne. Nie ma tu lasów, regli, strumyków. Zdarzają się tylko jeziorka, jednak słone. Do jednego z takich jeziorek właśnie jedziemy i spędzimy nad nim parę dni. Po drodze dużo kurzu na szutrowych drogach i zakurzone samotne wioski (konkretnie dwie).

Za to kolory są niesamowite: niebieskie niebo, żółto-szary kurz i skały we wszystkich odcieniach żółtego i czerwonego.

Wyżej i wyżej, zakręt za zakrętem i docieramy na przełęcz ok. 4000m. Dla organizmu to szok tak po prostu wjechać z nizin na taką wysokość, wysiąść nagle z samochodu i zrobić parę kroków. Organizm nie chce spokojnie oddychać.

Jeszcze parę serpentynek w dół i docieramy już do Laguny Santa Rosa. W schronie nad jeziorem urzęduje już Paco, nasz znajomy Hiszpan z Aventurismo, z klientem.

Laguna jak na zdjęciach: w zielonkawej wodzie brodzą różowe flamingi, a wszystko otaczają niskie jak na tutejsze warunki (bo tylko 4-5tys.m) pagórki porośnięte kępkami żółtej trawy. Ładnie tu!  :-)

Ale z pogodą coś nie tak! Tutaj słoneczko, ale nad wysokimi górami kłęby chmur. Paco twierdzi, że to nie jest normalne o tej porze roku. Szkoda, że nie widać Nevado Tres Cruces (6 –tysięcznika, także zdobytego po raz pierwszy przez Polaków).

Normalny jest za to wiatr, który cały czas będzie nam uprzykrzał życie Zaczyna zwykle wiać wczesnym popołudniem i wieje coraz silniej do późnej nocy. Jeden z naszych namiotów kładzie się na wietrze, wiadomo francuska produkcja...Ciężko w nim będzie spać.

Odpocząć od wiatru się da tylko w samochodzie, niektórzy spędzą w ten sposób pół wycieczki za kierownicą ;-).

Ale chmury to nie wszystko! Okazuje się, że z chmur siąpi deszcz! Jest lato i jesteśmy na pustyni, a latem na pustyni przecież nie pada deszcz. Ktoś dochodzi w końcu do wniosku, że to podróbka nie żadna pustynia.

A oto i kolejny problem- toaleta: nad jeziorem płaski teren, żadnych kamieni, do pagórków daleko....Trzeba czekać do nocy, albo wędrować kilometry do kibelka. No bo skąd mieliśmy wiedzieć, że ten murek koło schronu to jest WC, a nie osłona na namiot??!!

Podczas jednej z tego typu wędrówek, Grzesiek wchodzi za pewną skałę a po chwili pośpiesznie wychodzi, a za nim lisek!!! To lisek biegał wokół namiotu w nocy, a nikt mi nie wierzył i wszyscy twierdzili, że coś widziałam, bo się niezaaklimatyzowłam :-))).

Lisek odwiedzał nas jeszcze kilka razy. Raz odwiedziły nas vicunie w stadzie – takie sarny podobne do lamy ;-).

Odwiedza nas także pewien Hiszpan himalaista, już nie w stadzie. Był na K2 i kilku innych najwyższych górach, znał Rutkiewicz i Kukuczkę, do tego zapewniał, że jest przyjacielem premiera Aznara. Zaniepokoił nas nieco fakt, że ten człowiek wycofał się z Nevado Tres Cruces przez śnieg, chmury i trudności orientacyjne!

Oczywiście nie jest tak, że tylko wędrujemy w poszukiwaniu toalety, chronimy się przed wiatrem w samochodzie i rozmawiamy z himalaistami. AKLIMATYZACJA – to po to tu tymczasowo mieszkamy. Na wycieczkę aklimatyzacyjna wybieramy się na Siete Hermanos jeden z pagórków otaczających lagunę, o wysokości Mont Blanc. Idzie się ciężko, w mżawce i wietrze, a na szczyt wchodzi tylko Tomek. Reszta się poddaje na wysokości ok. 4500m.

 

LAGUNA VERDE (4200 m n.p.m.)

Aklimatyzacja pod okiem Saurona

 Nad Lagunę Verde nie jest łatwo trafić z Laguny Santa Rosa, szczególnie wtedy, gdy ma się jedynie darmową mapkę-schemat z biura turystycznego. Na mapce jest jedna droga, a w rzeczywistości okazuje się, że jest ich o wiele więcej. Do tego przy drogach stoją mylące drogowskazy. A po drodze trzeba koniecznie wstąpić do pogranicznikow chilijskich, pokazać pozwolenia i wpisać się bardzo ważnej księgi.

A benzyny mamy na styk....

Trafiamy w końcu na właściwą drogę. To droga międzynarodowa z Chile do Argentyny. Bardzo malownicza i bez asfaltu rzecz jasna. Zwykle widać z niej 6-tysięczne wulkany, z Ojos del Salado włącznie. My oczywiści ich nie widzimy, bo są w chmurach.

Kolor Laguny poraża – popatrz na zdjęcia i naprawdę używałam tylko polaryzacyjnego filtra! :-)

Wreszcie można się wykapać, bo są gorące źródła, ale też wiatr i chłód. Jakoś się jednak zmuszam by wgramolić się do gorącej wody.

Jest też najprawdziwsza toaleta-wygódka, do tego w nocy oświetlona. Wielka lampa świecąca nad kieblkiem w nocy przypomina złowieszcze oko Saurona :-)).

I znów się trzeba aklimatyzować i wędrować do góry. Tym razem idzie się nam znacznie lepiej. Wchodzimy na wysokość 5000m n.p.m. Znów straszliwie wieje i łopotanie kaptura niemal mnie ogłusza. Za to jest całkiem pogodnie.

Pan z Aventurismo przywozi nam benzynę, przynajmniej paliwa nam nie zabraknie. A Niemcy wracający z Ojos dają nam jedzenie! Co za ulga! Mamy mnóstwo żarcia, ale jest ohydne! Szczególnie te chilijskie zupki chińskie!!! Lojalnie przestrzegam przed nimi!!! Niektóre problemy same się jednak rozwiązują....

A na ich miejsce pojawiają się nowe typu: spalenie słońcem ust, dłoni czy przedziałka na głowie   :-)).

 

REFUGIO ATACAMA 5200 m n.p.m.

Zimna szans kalkulacja

 Do bazy jest nie ma już w zasadzie drogi, nawet tej szutrowej, a jedynie piaskowe koleiny. To już prawdziwy off-road, napęd na 4 się przydaje. Przy okazji można się nieco poobijać, np.: robić nos ;-). Prowadzi Tomek i na szczęście oszczędza nam wykopywania samochodu z piachu.

Pogoda jest śliczna (choć oczywiście wieje) i wreszcie widać OJOS – jest calusieńkie w śniegu i nie jest podobne kamiennej hałdy ze zdjęć.

Baza znajduje się na wysokości 5200 m n.p.m., na piaszczystym placyku i składa się z metalowego schronu zwanego Refugio Atacama (akurat zajętego) oraz wygódki (zajętej od czasu do czasu).

Organizm znów buntuje się, że został tak po prostu wwieziony tysiąc metrów wyżej. Tym razem nie reaguje wyłącznie zadyszką przy rozstawianiu namiotu, ale i drętwieniem nóg. Na szczęście bunt powoli mija.

Grześkowi wydaje się w nocy, że się dusi. Niby śmieszne, dopóki samemu się czegoś takiego nie przeżyje.

W bazie się człowiek aklimatyzuje: nudzi, robi zdjęcia, gra w szachy z Hiszpanami, gotuje i czyta, takie tam proste historie. Wyrusza też na wycieczkę aklimatyzacyjną do Refugio Tejos – obozu I na wysokości ok. 5800 m n.pm.

Co tu dużo mówić – marsz do Tejos, a w zasadzie człapanie i dyszenie, nie należy do sympatycznych.

Paco-wyrocznia mówił, że tu nigdy nie ma dwóch dni z taką samą pogodą i zgadza się: chmury schodzą coraz niżej i zaczyna sypać śnieg, szaro i groźnie to wszystko wygląda.

Tomek zostaje w Tejos z postanowieniem wchodzenia jutro na szczyt.

W bazie znów katastrofa – w pewnym tandetnym namiocie znów nie da się spać – kładzie się na wichurze. Będzie trzeba spać w trójkę w dwójce i to jest wyjście znakomite, bo w nocy jest wyjątkowo zimno – namiot w szronie, woda zamarza.

Następnego dnia z drogi na szczyt wycofuje się przewodnik z klientami – za zimno, za wietrznie. Wraca też Tomek z Tejos i nie będzie już próbował zdobywać szczytu. Relacjonuje, że na górze, w Tejos, w nocy było straszliwie zimno – spać się nie dało. Czy to wszystko oznacza, że nie mamy zbyt dużych szans na szczyt?

 

REFUGIO TEJOS I WYŻEJ

Czyli wycieczka na prawo od szczytu

 W gorę rusza Grzesiek i ja. Plecak jest ciężki niemiłosiernie – w zasadzie niewiele z niego ubyło: na dole zostały raptem t-shirty, 2 książki i kosmetyczka. Na 5800m trzeba tragać wszystkie „górskie” ciuchy, śpiwory i skorupy. Bez obciążenia szliśmy do Tejos 2,5 godziny, z plecakami wychodzi „pod” 4.

Spotykamy przewodnika z klientami – to Ci co się wycofali – przewodnik twierdzi, że jeszcze troszeczkę śniegu napada i będziemy mieli problemy orientacyjne....

Tym razem duszę się ja. Niemiłe uczucie, trzeba zerwać tą chustkę z szyi, panika. Na szczęście szybko mija. Teraz już wiem jak się czują zawałowcy, choć im zazwyczaj samo nie mija.

Śpimy w schornie – spartańskim, ale sympatycznym i całym do naszej dyspozycji. Czekamy w nocy na mróz, bo spać się za bardzo nie da. Mróz do schronu nie przychodzi albo jest niewielki.

Pobudka i szybka lustracja pogody – nad nami gwiazdy, mimo to jest ciemno i prószy śnieg, to chyba z tych niepozornych chmurek!!! Po godz.4 wychodzimy.

Niepozorny śnieżek, niepozornie zasypuje ślady. I suniemy po śladach i tyczkach. Tyczki się kończą, więc stwierdzamy, że należy podążać wprost, bo tak logika nakazuje - na „czuja”, bo niewiele widać.

W ciemności słychać trzaski penitetów, czyli śniegów pokutujących: ustawionych pionowo blaszek śniegu, czasem wysokości nawet człowieka. Trzaski robią niesamowite wrażenie – jakby nas ktoś śledził.

Suniemy wyżej, czasem pojawiają się nawet jakieś bardzo stare ślady.

Jest przed godz. 8 – pogoda już piękna, a my kluczymy po polach śnieżnych na prawo od szczytu! Teraz już jasne – pomyliliśmy drogę! Może jest jakaś alternatywna? Niestety z niecki, w której jesteśmy nie da się połączyć z bazą i wypytać. Nie pozostaje nic innego jak wrócić do Tejos. Z mapy wynika, że dotarliśmy na wysokość 6200 – 6400m, trudno powiedzieć dokładnie.

Z Tejos Grzesiek chce schodzić, co oznacza, że nie będziemy już próbować wejść na szczyt, a ja  za słabo się upieram by zostać – człowiek nie myśli racjonalnie z niedotlenionym mózgiem i później się zastanawia dlaczego i po co, plując sobie w brodę....porażka to z definicji przykre doświadczenie :-(. Przynajmniej już wiemy, że się w miarę dobrze aklimatyzujemy, co dobrze wróży na przyszłość ;-).

Schodzimy, by po drodze udzielić wywiadu niemieckiej TV, która jedzie mozolnie po górę w szeregu innych wypasionych aut terenowych. Oto na Ojos, a przynajmniej do wysokości 6500m pewien osobnik zamierza wjechać samochodem! Tłumaczy nam, że dotychczasowy rekord jest 5600m. Na moje stwierdzenie, że do wyżej położonego Tejos napewno ktoś już dojechał autem, bo są ślady odpowiada, iż taki ktoś pobił rekord nieoficjalny!! Hmmm... Później się okazuje, że wjechał na 6033m, ale i tak oficjalnie pobił rekord (patrz linki).

 

CALDERA

Wycieczka nad ocean

W Chile nie bardzo się da podróżować w poprzek (rownoleżnikowo). Można za to pokonać tysiące kilometrów południkowo i nadal być w Chile. Do tego Chile to w zasadzie jedno długie wybrzeże. Więc grzechem by było podróżując wzdłuż wybrzeża Pacyfiku nie wstąpić na plażę.

My wybraliśmy Calderę i sąsiednia Bahia Inglesę.

Caldera to taki niby kurort, ale nawet do naszego Jelitkowa mu daleko. Jedyną atrakcją Caldery jest port rybacki, a dokładnie owoce morza, które są w porcie wyładowywane z kolorowych kutrów.

Najciekawszymi okazami moim zdaniem są rekiny (z odrąbanymi głowami) i czerwona gąbka przypominająca wielkie płuca. Oczywiście to wszystko ponoć jest jadalne, nawet na surowo. Rekiny są chyba bardzo kosztowne – wokół kłębi się ciekawski tłum.

Na plaży w Bahia Inglesa niby ładnie, ale woda jakaś gęsta i nieprzyjemna. Kilka metrów przepłyniętych z głową nad wodą w zupełności wystarczy. W ten oto sposób „zaliczyłam” wszystkie oceany :-).

 

CALAMA

Miasto tranzytowe

Na każdej wycieczce wcześniej czy później trafi się miejsce zupełnie nieciekawe, ale musisz w nim spędzić parę dni. Na tej wycieczce tą funkcję pełniła Calama przy granicy z Bolwią. Do Calamy wjeżdżaliśmy i żegnaliśmy się z nią 3 razy (w drodze do San Pedro, w drodze do Bolwii i w drodze do Santiago). W Calamie oprócz kilku fajnych knajpek, kafejek internetowych i ciekawego pomnika górnika z młotem pneumatycznym, niczego ciekawego nie ma. Trzeba jednak odsiedzieć w Calamie swoje by pożyczyć samochód na Atacamę, doczekać się autobusu do Boliwii czy Santiago. Oczekiwanie można sobie urozmaicić grając np.: w domino z miejscowymi robotnikami. A potem wspominać Calamę z rozrzewnieniem :-D.

 

SAN PEDRO DE ATACAMA I EL TATIO

W tłumie turystów

San Pedro de Atacama i gejzery El Tatio to turystyczny mus w północnym Chile. My wybieramy się tam kolejnym samochodem. Niby nowy Nissan 4x4 a silnik jak od kosiarki – ledwo wdrapuje się na większe pagórki, albo to my żeśmy się poprawili w czasie popasu w Calamie.

W San Pedro jest chyba więcej turystów niż miejscowych, no i ceny znacznie wyższe. Mimo to, San Pedro to sympatyczne miasteczko – oaza na pustyni z labiryntem wąskich uliczek i ślicznym kościołkiem.

Na zachód słońca należy się obowiązkowo wybrać do Doliny Księżycowej nieopodal miasteczka. Ładnie tu: czerwone skały przysypane solą i wulkany w oddali (ten idealny stożek to Lincabur), a na pierwszym planie sznureczek autokarów.

Sznureczek autokarów ciągnie się też w środku nocy do gejzerów. Gejzery widzę pierwszy raz w życiu – bulgoczą, śmierdzą siarka, strzelają gorącą wodą. W nie strzelających gejzerach gotują się jajka i mleko dla turystów.

Wracamy do naszej wspanialej Calamy i rozstajemy się z Grześkiem – wraca wcześniej do Polski.

Pozostali uczestnicy wycieczki ruszają na tydzień do Bolwii.

 

DROGA DO UYUNI (BOLIWIA)

Macho nie istnieją

Kilkadziesiąt kilometrów przed granicą z Boliwią kończy się asfaltowa droga. Autobus tez już jakiś nie chilijski – toaleta nie działa (ale wydobywają się z niej kłęby kurzu), o kocach i przekąskach można zapomnieć, klimatyzacja nie potrzebna – jest potwornie zimno, bo jedziemy w nocy i pniemy się na jakieś 3 500 m n.p.m.

Jest i granica. Na granicy oczywiście należy się zatrzymać – to normalne. Jednak nasz autobus zatrzymuje się na jakieś 6 godzin. Trudno powiedzieć czemu, bo z kierowcą nie bardzo możemy się dogadać. Obok stoi pociąg bez lokomotywy pełen turystów.

Czekamy, czekamy, aż wreszcie autobus rusza. Dowozi nas do pograniczników, po odprawie paszportowej przesiadka do innego autobusu. No i ruszamy autobusem jeszcze bardziej rozklekotanym w stronę Uyuni. Asfaltu brak, są za to malownicze wulkany.

Jedziemy całe pół godziny i autobus zakopuje się w piachu. Najpierw szarpie się na wysokich obrotach kawałek do przodu, kawałek do tyłu, buchając kłębami czarnego dymu. W końcu jesteśmy poproszeni o ewakuowanie się z autobusu. W takich trudnych przypadkach należy znaleźć gałęzie i podłożyć pod koła. Problem w tym, że najbliższe gałęzie są na drzewach w Calamie (150 km stąd).

I tu proszę Państwa do akcji wchodzi boliwijska kobieta w wieku dojrzałym. Mężczyźni biegają jak w zegarku, a pani nimi dryguje, a jak któryś przyniesie za mało chrustu czy źle podłoży pod koła pani bardzo głośno na niego krzyczy, a on stoi z żałośnie opuszczoną głową. W końcu pani zarządza podkopywanie kół i podkładanie pod nie cegieł, które akurat są w autobusie. Wygląda, że to jakaś lipa z tymi południowoamerykańskimi macho.

Autobus zostaje w końcu po 2 godzinach wyciągnięty z piachu za pomocą koparki.

Jedziemy kolejne całe pół godziny, autobus zaczyna stękać i w końcu staje. Jednak udaje się go zreperować już po godzinie.

Problem w tym, że jesteśmy dość mocno spóźnieni. Autobus miał jechać do Uyuni 12 godzin. A już wyszło 15 godzin. Kierowca przyspiesza...Zaczyna się koszmar.

Pewnie każdy z kierowców kojarzy asfalt zastygnięty w gęstą harmonijkę (np.: na skrzyżowaniu Towarowej z Wolską w Warszawie). Bardzo nieprzyjemnie na takiej harmonijce trzęsie. Na drodze do Uyuni jest 150 km takiej harmonijki i to nie asfaltowej, ale szutrowej!!! A kierowca przyśpiesza coraz bardziej. Mam wrażenie, że mózg mi się obtłucze i wypadną zęby, a na walkę z tumanami kurzu sił już brak. A z głośników sączy się co chwila przebój najsłynniejszego mołdawskiego boys bandu - Ozon, w wersji hiszpańskiej!!!

Ok. 19 zajeżdżamy do Uyuni – smutnego, biednego boliwijskiego miasteczka. Z poznanymi w podróży Brazylijczykami i Brytyjkami załatwiamy wycieczkę na salar Uyuni i spać.

 

SALAR UYUNI

Na wycieczce z biura podróży :-)

Salar Uyuni to jedna z największych atrakcji Bolwii. Do Bolwii przyjechaliśmy właśnie po to by ten salar zobaczyć. Ponoć największy salar na świecie jest w Australii, ale ten boliwijskich także jest nie mały – średnica 100km z okładem.

Salar najtaniej jest zwiedzać z wycieczką z biura podróży. My na ta wycieczkę wybieramy się z poznanymi w drodze do Uyuni turystami.

Po soli się tu jeździ, sól się zbiera, tafla solna razi w oczy, z soli buduje się hotele i robi tandetne pamiątki.

A po środku tego solnego pustkowia wyrasta wyspa z kaktusami. Widoki nieziemskie – salaru Uyuni nie wolno w Bolwii przegapić.

Na wyspie zagaduje nas miejscowy. Po hiszpańsku się z nami nie dogada, a angielskiego nie zna. Dowiaduje się, że my z Polonii i twarz mu jaśnieje a z ust wydobywa się: „A gawaritie li wy pa ruski??”!!! „Kanieszna, gawarim”. Okazuje się, że Boliwijczyk ten mieszkał kilka lat w Kijowie. Rozmowa schodzi szybko na nasze problemy językowe. Pan tłumaczy nam, że owszem w szkołach dzieci uczą się języka obcego – tym językiem jest hiszpański!!! Niby język urzędowy, ale nie mówi w nim 60% ludności Boliwii, mówią za to w kilkunastu językach indiańskich. Kto by pomyślał, że język radziecki może się przydać w Ameryce Pd.

Nie obywa się bez kłótni z naszym kierowcą. Kłóci się jedna z Brazylijek – hiszpański zna najwyraźniej biegle. A wszystko dlatego, że program jest nie do końca taki za jaki żeśmy zapłacili...mniejsza z tym.

Nocujemy na brzegu salaru pod czynnym wulkanem :-)). Wreszcie prawdziwa egzotyka – biedniutka wioska i stada alpak (takie małe lamy) o krzywych nóżkach.

W programie jest wejście na wulkan – ma on 5 tys. m z hakiem. Nasze towarzystwo wielkiego pojęcia o górach nie ma, nie mówiąc o odpowiednim obuwiu czy aklimatyzacji. Rezygnują z wycieczki. Kierowca nie chce nas zawieść do połowy wulkanu, więc i my rezygnujemy z wdrapywania się do krateru.

Następnego dnia przebieżka po zboczu wulkanu, m.in. do groty, w której są 800-letnie szczątki ludzkie, nawet z warkoczami – trochę makabryczne to miejsce.

A widoki cudne – kolorowy wulkan i wielki biały salar („bielsze nie będzie” chciało by się rzec).

 

UYUNI

Miejsca tych, które lubię

Chile jest ciekawe – wiele gór i niesamowite krajobrazy. Ale mało tam "kulturowej" egzotyki – miasta, ludzie, sklepy wszystko takie jakieś europejskie, ceny niestety też.

Na egzotykę można się za to napatrzeć w Boliwii, nawet w takim smętnym Uyuni. Atrakcją Uyuni jest leżące nieopodal cmentarzysko pociągów i targ. Na targu jest kolorowo (gdy reszta miasta jest szara, zakurzona), można zjeść jakieś dziwne rzeczy (np.: czarne kulki, w smaku przypominające ziemniaka – bobki alpak??) i można kupić mnóstwo pamiątek, znacznie tańszych niż w San Pedro. W Warszawie takie same pamiątki znajduję pod domami centrum – sprzedaje je pewien Indianin! W sumie nie trzeba jechać do Boliwii...

Tylko te fotogeniczne panie w męskich melonikach, pumpiastych spódnicach do kolan, z warkoczami i w getrach z lamą, chowają się na widok aparatu foto. Teleobiektyw się przydaje.

 

CHILE PONOWNIE

Pożegnanie z Ameryka Południową

Znów trzeba ruszyć w drogę tą paskudną harmonijkowatą drogą, do Chile. Na granicy okazuje się, że nie wolno wwozić do Chile żadnych owoców ani produktów odzwierzęcych – wszystkie bagaże są skrzętnie przeszukiwane.

Ale nie wolno przecież dopuścić by coś się zmarnowało – opychamy się zatem na granicy, do granic możliwości – owoce, kanapki, gotowane jajka. Sardynek w puszce już nie dajemy rady zjeść. Pogranicznik przygląda się puszce dokładnie, w końcu w przypływie dbałości o nasz zdrowie sprawdza datę ważności i pozwala wwieźć nam sardynki do Chile. W koszu ląduje za to granat, który próbowała przemycić Ewa (granat w sensie owoc, oczywiście) i cytryny.

A później noc w Calamie i doba podróży do Santiago.

Pozostaje tylko zakup wina – bo wracać z Chile bez wina to grzech. Tylko jak kupić wino, gdy się kompletnie w tym temacie nie orientuje, a rodzina pije tylko wytrawne. Do tego na etykietach zapomnieli napisać czy jest to wino słodkie czy wytrawne. Na pomoc rusza supermarketowy specjalista od win. Wskazuję palcem wino i oczekuję odpowiedzi czy to „sec, dry?”. I słyszę, że to „vino normal”!! W końcu kupuję to vino normal. Dopiero w Polsce się dowiaduję, że w Chile wina słodkiego w zasadzie nie znają. A vino normal ponoć jest genialne :-)).

Ja ruszam do Polski – urlop i pieniążki trzeba zacząć oszczędzać. Ewa z Tomkiem ruszają do Brazylii.

Pani z odprawy bagażowej na lotnisku krzywi się, gdy odkrywa, że mój bagaż podręczny waży 10kg. Jednak, gdy tłumaczę jej, że wiozę wspaniałe chilijskie wino dla rodziny - kiwa ze zrozumieniem głową.

Samolot z Rio znów pełen emerytów niemieckich, a w Warszawie najprawdziwsza zima – narty czekają :-)).

DO GÓRY