STRONA GŁÓWNA

 

Dzień 0 (3 października)

           Lecimy z Tomkiem do Bombaju, przez Frankfurt. Na lotnisku we Frankfurcie pierwsze indyjskie klimaty: turbany, kolorowe sari, śniade twarze. W Bombaju, na lotnisku czeka na nas Magda, która mieszka w Indiach już kilka miesięcy. Z takim przewodnikiem pierwsze kroki w Indiach są łatwe i przyjemne – nie przepłacimy za rikszę, nikt nas na nic nie naciągnie i generalnie łatwiej się poruszać po tym zwariowanym kraju.

 Dzień 1 i 2 (4, 5 października): Bombaj

            Upał potworny, ale da się wytrzymać. Zwiedzamy Bombaj. Sympatyczne, w miarę cywilizowane miasto. Do centrum na dojeżdżamy pociągiem podmiejskim. Wsiadanie i wysiadanie z takiego pociągu to prawdziwe wyzwanie: trzeba się nauczyć przepychać. Jest weekend i pociąg jest jak na warunki indyjskie pusty. W dni robocze wagony pękają w szwach – ludzie jeżdżą uwieszeni na zewnątrz pociągu. Codziennie ośmiu z nich ulega wypadkom.

Wieczorem na plaży obserwujemy obchody święta bogini Ganesh. Głośna muzyka, tańce, pyszne żarcie. Setki ludzi topią figury bogini w Oceanie. Obdrapane boginnie wypływają kilkadziesiąt metrów dalej i zawalają plażę.

            Następnego dnia płyniemy na Wyspę Słoni. Słoni tam nie zobaczysz, są za to święte krowy, małpy, kozy i straszliwie zabiedzone psy. Po powrocie z wyspy, w parku w centrum oglądamy mecz krykieta. Ciekawe...wielu hinduskich kibiców usadawia się obok nas, choć mają całe hektary czyściutkiej trawy do dyspozcji.

Rada praktyczna: najlepsze toalety i najciekawsze pocztówki są w hotelu Taj Mahal.

 Dzień 3 (6 października): Podróż do Varanasi

            Żegnamy się z Magdą. Jeszcze raz dziękuję za gościnę! Zostajemy sami bez naszego przewodnika w dzikiej Azji. Czeka nas upojne 36 godzin w pociągu do Varanasi, w wagonie II klasy (taka indyjska płackarta). Tomek prześpi niemal całą drogę, a ja będę sobie leżeć w letargu przerywanym przez tego staruszka z naprzeciwka co koniecznie chce układać swoje zagrzybiałe stopy na moim łóżku, akurat tam gdzie kładę głowę. Postanawiam uniemożliwić mu te kombinacje i zastawiam się plecakiem. Staruszek głośno protestuje w hindi – udaję, że kompletnie nie rozumiem o co mu chodzi i mam spokój. Po pociągu chodzą transwerstyci (faceci przebrani za kobiety?). O dziwo podróżni dają im pieniądze chętniej niż tym straszliwie okaleczonym ludziom, których tabuny spacerują bądź czołgają się po wagonie. W toalecie płyny po kostki, a dzieciaki biegają na bosaka. Trudno się także przyzwyczaić do wyrzucania resztek za okno bądź na podłogę (jeszcze się przyzwyczaję, a w Polsce to nie przejdzie!) Jeszcze trudniej do długiego rytuału oczyszczania górnych dróg oddechowych (czasem można odnieść wrażenie, że i dolnych)– obudzi nawet zmarłego, albo do smarkania przez okno, a w oknie są kraty...

 Dzień 4 (7 października)

            Do południa letargu ciąg dalszy. Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Varanasi. Siąpi deszcz – ostatnie podrygi monsunu. To już nie jest cywilizowany Bombaj. Już przejażdżka motorikszą do hotelu to przygoda. Drogę do hotelu wyznacza nam trup krowy, biedaczka zdechła przy górze śmieci i nikt jakoś nie pali się do przeniesienia jej w jakieś bardziej odpowiednie miejsce.

 Dzień 5 (8 października): Varanasi

            Pobudka o 5.30, a następnie wymarsz na wycieczkę łodzią po Gangesie. Widoki na nadbrzeże są naprawdę ciekawe. Szkoda tylko że znów pada. Zaliczamy kolejne sztampowe miejsca w Varanasi – ghaty. Widoki chwilowo dość szokujące – nie codziennie oglądamy palące się ludzkie zwłoki. Nie warto za to biec na Uniwersytet by oglądać świątynię Vishwanath. Na nas to miejsce nie zrobiło żadnego wrażenia, choć to jedyna z nielicznych świątyń hinduistycznych, którą nie-hindusi mogą zwiedzać. Odwiedza ją mnóstwo hinduskich wycieczek, które tylko czyhają na okazję żeby sobie zrobić zdjęcie z bladą twarzą.

            Po południu opuszczamy Varanasi i wsiadamy do pociągu do Ghorakpuru. Miało być tak przyjemnie – raptem 4 godziny jazdy.  Ale łatwo nie ma! Pociąg wlecze się niemiłosiernie. Podróżujemy z pijanymi hinduskimi żołnierzami. Jeden z nich usiłuje mi wciskać orzechy, a za chwilę: pobije sprzedawcę jakiś drobiazgów, zabierze żebrakowi pieniądze, każe jakiemuś biedakowi masować sobie stopy. Dla nas jest początkowo bardzo miły i co chwila cedzi „lady..., mister....”, aby wreszcie się zorientować że bardzo nim gardzimy. No cóż trzeba się ewakuować do innego wagonu. Wreszcie jest i Ghorakpur.

 Dzień 6 (9 października): Podróż do Kathmandu.

            Po północy ruszamy autobusem do nepalskiej granicy w Sunauli. Na miejscu klimaty jak z westernów – ciemno, głucho, a rzędem przy ulicy stoją rudery. Znikąd pojawia się rikszarz, który przewiezie nas te kilkaset metrów do Nepalu. Trzeba obudzić panów z indyjskiej służby granicznej. Nie jest to wcale łatwe, ale pan rikszarz ma swoje sposoby. W końcu światło się zapala i zaczyna się wypełnianie papierków. Panowie pogranicznicy występują w bieliźnie. Po stronie nepalskiej służba graniczna jest bardziej przyzwoita i w kompletnym ubraniu. Wreszcie jesteśmy w Nepalu.

            Do Kathmandu z Sounali miało być raptem 8 godzin komfortowej jazdy autobusem turystycznym (marki TATA, jak niemal wszystko w tym rejonie świata). Wyruszamy z granicy o 4 rano. W swej naiwności planujemy, że już następnego dnia ruszymy w stronę Pokhary – na treking. Wolne żarty :-D. Początkowo jest sympatycznie – autobus jest luźny. Niestety powoli się zaludnia i niebawem jest załadowany aż trzeszczy. Asfalt się kończy, zaczynają się za to wojskowe check pointy – no tak szukają maoistów. Poszukiwanie maoiastów wygląda tak: najpierw stoi się w korku, później z autobusu wysiadają wszyscy miejscowi, stoją w kolejce do przeszukania, ich bagaże są przeszukiwane. A turyści gotują się w tym czasie w autobusie. Autobus w końcu rusza by po jakiejś godzinie znów stać w korku przed chek pointem. Nie trzeba być politologiem i strategiem o międzynarodowej sławie by dojść do wniosku, że przy takim systemie poszukiwań maoistów konflikt w Nepalu szybko się nie zakończy. A jakby ten niemieckojęzyczny pan co za nami siedzi przyjechał do Nepalu by wspierać maoistów, bo taki ma kaprys?  A jego towarzyszka trzyma na kolanach w plecaczku granaty? System zawodzi, a trup się ściele.

            Drogę do Kathmandu szumnie zowią „highway” chyba tylko dlatego, że wisi wysoko nad rwącą rzeką. Zgodnie z normami UE jest to off-road, a nie highway. Do tego latem monsun zrobił swoje i w jednymi miejscu zwalił do rzeki nitkę w stronę KTM. Efekt to ruch wahadłowy i kolejny niesamowity korek.

            Jednak największy korek dopiero przed nami. Szczęki nam opadają z łoskotem gdy ok. 15 km przed stolicą Królestwa słyszymy, że teraz postoimy w kolejce do check pointu jakieś 5 godzin. Wszystko przez święto Dasain – cały naród odwiedza swoją stolicę. Nie pozostaje nic innego jak wrzucić plecaki na plecy i zasuwać na piechotę na kontrolę. Do wyczyszczenia plecaków z pyłu zużywamy wielką paczkę mokrych chusteczek, które miały starczyć na cały treking. Idziemy z dziesiątkami Nepalczyków po błocie, pod górę. Check point przemierzamy bez kontroli. Ładujemy się na dach pękającego w szwach autobusu i wreszcie następuje ta wiekopomna chwila – przed godz. 20 dojeżdżamy do Kathmandu. Miało być 8 godzin z Sunauli  – wyszło 16. W sumie ponad doba jazdy niemal non stop. Wreszcie hotel i wreszcie można zlikwidować tą piaskownicę co się utworzyła na głowie i w ustach. A następnie wypłakać się na GG  krewnym i znajomym królika, że przyszło mi spędzać urlop w takim paskudnym kraju.

Dzień 7 (10 października): Kathmandu

            Kathmandu da się jednak lubić. Mieszkamy oczywiście na Thamelu, dzielnicy turystów, gdzie na zakupach można się głupio zatracić i to nawet bardziej niż w Las Vegas. Ale tego typu rozrywki zostawiamy na „po trekingu”. Cały dzień załatwiamy bilet autobusowy do Beshi Sahar, bilet lotniczy do Varanasi (z oczywistych względów rezygnujemy z powrotu do Indii lądem), wstęp do Annapurna Conservation Area Project (ACAP), kupujemy batony na treking (ja wyznaczyłam sobie rację 1,5 batona na dzień), targujemy się przy zakupie kijków dla Tomka i spodni dla mnie i takich tam innych... Pomaga nam dzielnie Nasz Człowiek w Kathmandu (w skrócie Nasz Neplaczyk). Niby naciągacz, ale z godziny na godzinę coraz bardziej mu wierzę, że pomoc turystów to jego hobby. Komu by się chciało siedzieć za friko z obcymi ludźmi całe przedpołudnie w biurze agenta lotniczegow. Dodam jeszcze że nasz Nepalczyk sięga do ramion nie takiej znowu wysokiej autorki relacji, a waży w butach jakieś 40 kg.

 Dzień 8 (11 października): Podróż do Besi Sahar

            Żegnamy Kathmandu i jedziemy do Beshi Sahar – punktu startowego trekingu wokół Annapurny. Tym razem mamy szczęście – trafiamy na ten jeden z nielicznych dni w roku, w którym nie ma jakiegoś święta. Nepalczycy nie podróżują więc gromadnie i korki jakieś takie maleńkie, nie nepalskie.

            Tego dnia podróżując na siedzeniach obok kierowcy poznajemy nowy wymiar pojęcia „szacunek dla starszych” – nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą. Wygląda na to, że w Nepalu osoba starsza musi być przydatna i się ją na różne sposoby wykorzystuje. Może na przykład zatrzymywać autobusy dla córki/wnuczki/prawnuczki i jej tuzina dzieci. Córka/wnuczka/prawnuczka i jej tuzin dzieci zostaje na poboczu a starsza pani z powiedzmy cygarem w ustach wychodzi pod koła rozpędzonego autobusu (marki TATA rzecz jasna). W ten oto sposób autobus zostaje zatrzymany a córka/wnuczka/prawnuczka z tuzinem dzieci już gramoli się do środka, a starsza pani niewzruszona wraca do domu (lata praktyki).

            Nocujemy w Beshi Sahar – naprawdę nic ciekawego, oprócz pierwszych, na razie skromnych widoczków na Himalaje.

 Dzień 9 (12 października): Beshi Sahar (820 m n.p.m.) – Syange (1140 m n.p.m.)

            Wędrówka wokół Annapurny rozpoczęta. Od tej chwili jak już uda mi się coś siebie w czasie marszu wydusić to będzie „namaste”. Każdy będzie mnie witał po drodze i każdemu będzie trzeba odpowiedzieć. Początkowo trochę strach wchodzić na te wiszące mostki, ale po trzecim obawy mijają. Pojawiają się pierwsi maleńcy tragarze taszczący ładunki 2 razy cięższe niż oni sami, pierwsze karawany mułów i pierwsze porażające widoki: oto i Himalchuli (7893 m n.p.m.). Z radością stwierdzam, że z moją kondycja nie jest najgorzej, choć ostatnie dwadzieścia miesięcy przesiedziałam w biurze przed komputerem i w domu przed książkami. Tylko ramiona odpadają przez te kijki. A mnie się zawsze wydawało, że na trekingu bolą nogi. Wieczorem w hoteliku w Synage poznajemy Francuzów, będziemy ich spotykać niemal codziennie w trakcie naszego trekingu wokół Annapurny, choć ich przewodnik twierdzi, że idą wokół Manaslu (!!!). Niestety w hoteliku kończy się woda. Brak upragnionego hot solar showera można sobie rozsądnie zracjonalizować: myłaś się raptem wczoraj, a jutro i tak pot będzie się lał strumieniami, do tego twój współlokator też się nie umył.

 Dzień 10 (13 października): Syange (1140 m n.p.m.) – Dharapani (1905 m n.p.m.)

            Jeden z najbardziej męczących dni. Żar leje się z nieba, a droga dość monotonna: długie schody i płasko, długie schody i płasko itd. Kijki są dziś w odstawce.

Wczesnym popołudniem przerwa na lunch – batonik + hektolitry chlorowanej wody. Na postoju Tomek postanawia wysuszyć na kamieniu pranie. Niestety T-shirt i skarpetki zostają nad potokiem – ciężka sprawa, ale będzie musiał z tym jakoś żyć.

            Ja natomiast odkrywam w sobie skłonności do przepychania się na wąskiej ścieżce z mułami. Efekty są dość opłakane – ląduję w gąszczu pokrzyw, nogi niemiłosiernie podrapane. Już nikt mnie nie przekona, że krótkie spodenki są dla mnie odpowiednim strojem na treking w Himalajach. Tomek tłumaczy mi później, że muły chciały mnie pewnie przepuścić, ale nie umieją wziąć poprawki na bagaż, który mają zawieszony na boku i to nim właśnie mnie jeden osobnik staranował.

            A w Dharapani można siedzieć godzinami pod (very) hot solar showerem, a przez okno w pokoju podziwiać wodospad – bajka!

 Dzień 11 (14 października): Dharapani (1905 m n.p.m.) – Chame (2680 m n.p.m.)

            Dzień z kategorii light. Upał zelżał, tropikalny lasek przerzedza się by w końcu zniknąć. Kijki wracają do łask, lecz jednocześnie pojawiają się obawy, że powrócę do Polski z ramionami model Schwarzenegger 1984.

Widoki przepiękne – wystarczy spojrzeć w tył i podziwiać Manaslu. W ten oto sposób zaoszczędzamy jeden dzień – zgodnie z przewodnikiem do Chame dociera się 4 dnia trekingu. Na tarasie w hoteliku w Chame można siedzieć godzinami, delektować się cynamonowymi drożdżówkami i widokiem na Annapurnę II (7937 m n.p.m.).

 Dzień 12 (15 października): Chame (2680 m n.p.m.) – Pisang (3200 n.p.m.)

            Rano szok: w łazience na piętrze jest lustro, ale czy ja wcześniej miałam takie wielkie, odstające i czerwone ucho? No do głowy mi nie przyszło, że kremem z filtrem należy smarować nie tylko twarz, ale i uszy! No cóż – na głowie należy zainstalować chustkę w kaczuszki (w sklepie były do wyboru jeszcze chusty z trupimi czaszkami).

            Szlak, w przeciwieństwie do mojego ucha, przepiękny! Rwące rzeki, potężne szczyty i stumilowe lasy. I ten niewysoki szczyt Obe Dome (4655 m n.p.m.) – setki metrów kwadratowych niemal pionowej płyty. Na ich widok niejeden wspinacz zawyłby z zachwytu – całe życie zajęłoby mu robienie nowych dróg wspinaczkowych. Niech nie łudzi się jednak, że dostanie pozwolenie na wspinanie się po ścianach Obe Dome. Mógłby przecież zakłócić spokój dusz zmarłych, które zatrzymują się na szczycie w ostatecznej podróży do Tybetu.

            A w Pisang, jak to w Pisang – można kręcić młynkami modlitewnymi, zwiedzać gompę, podziwiać Annapurnę II i Annapurnę IV (7525 m n.p.m.), jeść i plotkować z Belgami, którzy nie mylą „Poland” z „Holand” i znają nawet kilka słów po polsku.

Dzień 13 (16 października): Lower Pisang (3200 m n.p.m.) – Manang (3540 m n.p.m.)

            Śpimy do oporu czyli do godz.8 (trochę sobie zegary biologiczne przestawiliśmy przez to wstawanie skoro świt.). Na tej wysokości nie warto się spieszyć – brak aklimatyzacji oznacza koniec wycieczki.

            Jeśli myślisz, że wczoraj widziałeś najpiękniejszy widok na świecie to się mylisz. Tego dnia masz jak na dłoni całą gamę Annapurn: Annapurnę II, Annapurnę III, Annapurnę IV, Gangapurnę i Tilitsho Peak na dokładkę (wszystko 7 tys. m n.p.m. z solidnym okładem).

Na przełęczy przed Humde spotykamy naszych Francuzów. Na nasz widok jedna z uczestniczek wycieczki zaczyna energicznie grzebać w plecaku i wyjmuje... koszulkę i skarpetki Tomka, już nawet nie ważne że pogniecione.

 Dzień 14 (17 października): Manang (3540 m n.p.m.)

            Dzień aklimatyzacyjny w Manangu: mądra książka każe spędzić dzień w Manangu, a my polecenia wypełniamy.

            Dzień wolny = zakupy. Chyba bardzo wymęczyłam jednego sprzedawcę pamiątek – kilka razy się targowałam i kilka razy rezygnowałam z zakupów. W końcu cena szybuje ostro w dół, a ja mam bransoletkę z kolorowych koralików i młynek modlitewny. Tomek natomiast katuje sprzedawcę wyrobów z wełny i staje się szczęśliwym właścicielem czapki w stylu peruwiańskim.

            Włóczymy się po okolicy: jeziorko u stóp lodowca Gangapurny jest bardzo malownicze. Na łąkach pasą się niewielki konie i poczciwe jaki. A gompa w Braga jest niczego sobie.

 Dzień 15 (18 października): Manang (3540 m n.p.m.) – Letdar (4250 m n.p.m.)

            Koniec sielanki, trzeba iść dalej. Widoki oczywiście bajkowe. Dziś mam przewodnika i to za darmo (nie licząc tych 2 herbatników): do Letdaru odprowadza mnie wielorasowy piesek.

Wysokość się czuje, a jakże! Trochę częściej odpoczywam – a to zdjęcie, a to łyk wody, każdy pretekst jest dobry – żeby potem nie było, że słaba jestem i dlatego co chwila siadam.

            Wieczorem na zboczu masywu Chulu pojawiają się niebieskie owce. Chyba ten, kto je tak nazwał znacznie gorzej znosił wysokość niż my: niebieskie owce tak naprawdę są szaro-beżowe i przypominają nasze tatrzańskie kozice.

 Dzień 16 (19 października): Letdar (4250 m n.p.m.) – Thorung Phedi (4800 m n.p.m.)

            Ponad 4000 m n.p.m. – co to dla nas! Zabawa się jednak kończy na podejściu pomiędzy dolnym hotelikiem (4470 m n.p.m.) a górnym gdzie mamy spać. Tomek wyrusza jak zwykle wcześniej i zdobywa dla nas miejsca w schronisku (były już tylko 4 klucze). Kiedy on już zabawia na górze rozmową pewnego Hiszpana, ja przeżywam ciężkie chwile. Schody, schody, schody, a tlenu jakoś mało i wcale nie przybywa.

            Na górze niemiłosiernie zimno. Może być ciężka noc, bo leżąc w pokoju można obserwować przez szpary w drzwiach co się dzieje na zewnątrz. Trzeba spać we wszystkim co się do tego nadaje.

Dzień 17 (20 października): Thorung Phedi (4800 m n.p.m.) – Thorung La (5416 m n.p.m.) – Jharkot (3500 m n.p.m.)

            Ruszamy przed świtem. Zimno straszliwie, ale kondycyjnie nie jest źle. Sama się sobie dziwię, że tak sprawnie mi się idzie, co nie znaczy że biegnę i wyprzedzam wszystkich po drodze. Po wczorajszym podejściu na 4800 m miałam naprawdę czarne wizje. Przełęcz jak przełęcz – łysa, kamienista i zatłoczona. Mała sesja fotograficzna i zbiegamy w dół.

Wreszcie bolą mnie nogi! Bardzo meczące to zejście. Ten kto idzie w przeciwnym kierunku to najprawdziwszy w świecie masochista: od ostatniej osady 1600 m podejścia i całkowity brak wody. Za to mamy kolejny ośmiotysięcznik jak na dłoni – jej wysokość Dhaulagiri.

            W uroczym Jharkocie trafiamy do hoteliku prowadzonego przez dzieci. Osobliwe to miejsce. Dzieciaki biegają, hałasują, mylą zamówienia, ale interes się kręci. Przy drzwiach do jadalni stoją dwie przystrojone urny - rodzice?

Dzień 18 (21 października):  Jharkot (3500 m n.p.m.) – Marpha (2665 m n.p.m.)

            Schodzenia ciąg dalszy. Nadkładamy nieco drogi by odwiedzić Kagbeni. Przed nami szaro żółte, suche tybetańskie krajobrazy. Patrzę pod nogi, albo na północ – w kierunku Tybetu – kiedy mi się uda wreszcie tam dotrzeć? W Kagbeni postanawiamy odwiedzić gompę, osławioną w opowieściach. Niestety okazuje się, że za wstęp trzeba słono zapłacić. Trudno – żaden mnich z Kagbeni się za nas nie pomodli.

            Rozpoczynamy wędrówkę doliną Kali Gandaki. Szkoda tylko, że jak co dzień, ok. godz. 11 zrywa się potworny wiatr i zrywa tumany kurzu (czy aparat to przetrwa?). Rzeka zerwała natomiast ścieżkę. Tym razem naprawdę mam duszę na ramieniu – dwa kroki do góry i pół metra obsuwam się w kierunku rzeki. Wiaterek, kurz i wspinaczki po piaszczystej skarpie sprawiają, że do Marphy dochodzę o zmroku ledwo żywa.

            W Marphie niespodzianka – po całym hoteliku porozkładane są jabłka. Można obżerać się nimi do woli i to za darmo. Niespodzianka numer 2 – pokój dwuosobowy kosztuje 20 rupii (czyli 2/7 USD). Na zakupach czyste (higienczne) szaleństwo – za chusteczki do nosa płacę tyle co zapłaciliśmy za nasz pokoik. Kupuję także Marpha Brandy. Autor pewnego przewodnika twierdzi, że brandy jest wspaniała. O gustach się nie dyskutuje, ale w Polsce okazuje się, że to produkt łatwopalny.

            Ale to nie koniec przygód na dziś. W pokoju, pod sufitem wisi płachta, a po płachcie biegają jakieś potworki. Szczury?! Nie – to jednak myszy (płachta za mało się odkształca). Nie przeszkadza im nawet światło! Płachta jest dziurawa, a ja już sobie wyobrażam jak te paskudztwo spada mi na twarz. Dziś się nie wyśpię.

 Dzień 19 (22 października):  Marpha (2665 m n.p.m.) – Ghasa (2010 m n.p.m.)

            Bardzo monotonne przedpołudnie, w sam raz by obserwować jaszczurki i nietoperze. Tak! – nietoperze w Himalajach latają w pełnym słońcu. Tomek wyjaśnia mi, że nietoperze często wkręcają się we włosy i tłumaczy czemu to robią. I idzie dalej wyluzowany, bo ma krótkie włosy. Świetnie! – w nocy miałam wizje myszy na twarzy, teraz wyobrażam sobie gacki we włosach.  Natomiast jaszczurki dają się łatwo zaskoczyć. Gdy biedactwo ma odciętą drogę ucieczki, wywraca się na grzbiet i udaje trupa. Sprytnie! I nawet nie drgnie jak się ją trąca patykiem. Może ktoś przetrenuje taki manewr ciemną nocą np.: na warszawskiej Pradze ?

            W Kalopani wreszcie ją widać – Annapurnę, tą najwyższą. Z tej perspektywy wygląda jednak niepozornie, w przeciwieństwie do Dhaulagiri. Nocujemy Ghasie – ostatniej wiosce buddyjskiej na naszej trasie.

 Dzień 20 (23 października): Ghasa (2010 m n.p.m.) – Tatopani (1109 m n.p.m.)

            Schodzenia ciąg dalszy. Im niżej, tym bardziej słonko przypieka. Znów mamy tropiki z wilgotnym laskiem.

 Dzień 21 (24 października): Tatopani (1109 m n.p.m.) – Ghorapani (2874 m n.p.m.)

            Ponieważ jesteśmy twardymi zawodnikami, nie będziemy przecież schodzić prosto do szosy. Nadłożymy trochę drogi i zboczymy w kierunku Sanktuarium Annapurny. To zdecydowanie najcięższy dzień trekingu. Za to po drodze można zagrać z miejscowymi w kości, na pieniądze i wyskoczyć, jak Tomek, z 10 rupii (1/7 USD). W wiosce Sikha miało miejsce jakieś krwawe zajście – mieszkańcy wsi noszą zakrwawione miski, a w nich szczątki jakiegoś stworzenia. Mięso rozdzielane jest na podwyższeniu, w pełnym słońcu, w towarzystwie setek much. Smacznego!

            Pod wieczór poznajemy pewnego przewodnika. Wie co to Poland, wie gdzie leży Poland i nawet o Wałęsie słyszał. Okazuje się, że pracował dla Wandy Rutkiewicz w trakcie jej wyprawy na Annapurne, potem na Dhaulagiri. Rozmowa z Polakami, jak każda gadka z naszymi rodakami, szybko schodzi na politykę (a więc na maoistów). Nareszcie Ghorapani!

 Dzień 22 (25 października): Ghorapani (2874 m n.p.m.) – Ghandruk (1951 m n.p.m.)

            Jeżeli wybierasz się w stronę Sanktuarium Annapurny nie musisz zrywać się przed świtem i tłoczyć się na Poon Hill. Wystarczy wyruszyć wcześnie i po drodze podziwiać Dhaulagiri, otoczenie Sanktuarium Annapurny z Machapuchare w roli głównej. W Tadapani jest kramik z bibelotami czyli to co tygrysu lubią najbardziej.

Na sprzedaż jest śliczna tanka z mandalą. Sprzedawczyni nieustępliwie zachęca nas do kupienia tanki za jedyne 100 USD. Tej pani już dziękujemy, za długo stała na słońcu.

Dziś mamy chyba kolejne święto, bo w Ghandruku rozgrywa się najprawdziwszy mecz siatkówki, jest nawet sędzia.

 Dzień 23 (26 października): Ghandruk (1951 m n.p.m.) – Naya Pul (szosa)

To ostatni dzień trekingu proszę wycieczki. W dół i w dół, a Annapurny coraz dalej. Już nawet „namaste” prawidłowo akcentuję. Jest szosa, jest i autobus do Pokhary. A w Pokarze internet, telefony, pizza, soki ze świeżych warzyw i owoców. Po wypiciu litra soku z marchwi muszę dłuuuuuugo odpoczywać.

 Dzień 24 (27 października): Pokhara

            Dzień pod hasłem „kupujemy bilety na autobus do Kathmandu”. Zadanie wydaje się niewykonalne, bo kończy się kolejne święto i znów wszyscy Nepalczycy podróżują. W końcu, pod wieczór zdobywamy upragnione papierki.

W sklepie spożywczym spotykamy, zupełnie przypadkiem, znajomych Tomka - Anię i Olka. (świat jest jednak mały). Znajomi spotkali najprawdziwszych w świecie maoistów. Maoiści kręcili się po Ghandruku (na szczęście tego dnia, w którym my Ghandruk opuszczaliśmy) i sprzedawali „cegiełki na wsparcie lokalnej społeczności” za jedyne 10 USD i to za pokwitowaniem. Takie pokwitowanie oglądam później w gazecie w Kathamandu – jest na nim cała plejada gwiazd: Marks, Engels, Lenin, Stalin i Mao oczywiście. Jak nie kupisz to Cię aresztujemy – tak przynajmniej twierdził maoista (nieuzbrojony i malutki). Niemiec zapłacił bez zmrużenia oka, Polacy targowali się i kupili cegiełki w promocji: za 5 USD od twarzy, a Francuz poszedł w zaparte, awanturował się i w końcu nic nie zapłacił. Lepiej się jednak nie afiszować tymi pokwitowaniami w obecności policji – nie zapominaj że wspierałeś maoistów i mogą być nieprzyjemności. Opowieści o papieżu Polaku i o krewnych co obalali komunizm w Europie Środkowo-Wschodniej raczej nie działają. Tymczasem lokalna społeczność wspierana jest w osobliwy sposób – właściciele hotelików odwiedzonych przez maoistów płacą 100 USD.

 Dzień 25 (28 października): Pokhara – Kathmandu

Tym razem podróżujemy autobusem firmy „Heaven Travel” (marki TATA rzecz jasna), żeby tylko faktycznie do nieba nas nie zawieźli! Początkowo zapowiada się, że w ogóle nas nigdzie nie zawiozą – wszystkie autobusy już odjechały, a tego naszego niebiańskiego nie ma. W końcu wtacza się na plac z 2 godzinnym opóźnieniem. Okazuje się, że nasze 2 miejsca koło kierowcy to w rzeczywistości 1,5 miejsca. Na trekingu schudłam i to solidnie, ale mimo to jakoś się nie możemy pomieścić. Tomkowe udo spocznie na klapie od silnika i będzie się wędzić w drodze do stolicy. Czasem klapę będzie trzeba podnieść i pomocnik kierowcy będzie coś pompował, a czarne tumany strzaskają Tomkowi twarz. Przed Kathmandu tym razem korek na godzinkę, luzik. Można spokojnie zjeść wielkie opakowanie prażonej kukurydzy. Oj! Tylko nie ma gdzie załatwić potrzeb fizjologicznych....

 Dni 26 –28 (29 – 31 października): Dolina Kathmandu

Wracamy na stare śmiecie. Nasz Człowiek w Kathmandu jest na swoim miejscu czyli na jednym ze skrzyżowań na Thamelu.

Zwiedzamy stupy i place. Za wejście na Durbar Square w Kathmandu nie płacimy oczywiście. Może ktoś stwierdzi, że to nieuczciwe, ale my żeśmy z jaków nie pospadali by płacić za wstęp na plac kilka ciężko zarobionych dolarów. Tym bardziej, że nawet Rosjanie szybko wycofali się za pobieranie opłaty za wstęp na Plac Czerwony. Uchylę rąbka tajemnicy jak wejść na plac za friko: wystarczy obejść plac. Od południowej strony przylega do niego bazarek. Trzeba wejść na bazar, poudawać, że się coś kupuje i przemknąć na plac. Na Durbar Square w Patanie taki numer nie przejdzie, bo nie ma targowiska. Nikomu z władz nie przyszło jednak do głowy, że blade twarze są w stanie wstać bardzo wcześnie i stawić się na placu już o 8 rano. Wówczas nikt biletów nie sprzedaje. Jest też pewna sztuczka, która pozwala obejść opłaty za wstęp na teren jednej z najważniejszych świątyń hinduistycznych na subkontynencie - Pashupatenath. Większość turystów płaci jedynie za wstęp na taras widokowy na terenie światyni, ponieważ do samej świątyni wpuszczani są wyłącznie hindusi. Darmowy tarasik usytuowany na północnej stronie świątyni.

Turystyczny mus w Kathmandu to oczywiście piękne stupy: Swayambunath i Bodhnath. Na terenie Swayambunath grasują małpie szajki: tłuką się miedzy sobą, drażnią psy (a myślałam, że psy tępią jedynie koty i inne psy tej samej płci), biegają ludziom po domach i kradną ze sklepów. Jestem świadkiem jak małpi gang wpada do sklepu i wynosi torbę ziarna kukurydzy. Za małpami wybiega pan z miotłą i bardzo krzyczy. Ziarno się rozsypuje i rozpoczyna się wyścig: która z małp zbierze więcej. O żadnym, nawet najmniejszym przejawie altruizmu w małpim stadzie nie ma mowy. Na terenie Bodhnath można natomiast obserwować buddyjskich mnichów i ich ceremonie. A przez głośniki płynie „Om Mani Padme Hum”. Nagranie można kupić w okolicznych sklepików.  „Om Mani...” znakomicie koi poszarpane nerwy. Szkoda, że nie mam ze sobą odtwarzacza CD – pewnie przydałby się na przejazd do Dheli.

Thamel! Thamel! Thamel! Zakupy! Zakupy! Zakupy! Łatwiej tu przepuścić majątek niż w kasynie. Jest co kupować – nie masz jeszcze noży gurków? Nie szkodzi – tu bez problemu kupisz. I co z tego, że do krojenia żywności raczej się nie nadają – mają inne, mniej pacyfistyczne przeznaczenie. Albo szaliki (prawdziwe paszminy) – możesz ubrać na zimę całą rodzinę, znajomych i sąsiadów. Do plecaka możesz też upakować tony pirackich płyt CD, młynków modlitewnych, ciuchów, koralików i herbaty. Dorzuć to tego tanki, ciekawe książki, albumy, dywany, maski, a nawet haszysz i musisz zamówić cargo (nie martw się od czasu do czasu przylatuje do miasta potężny Antonov).

 Dzień 30 (1 listopada): Podróż do Agry.

Czas opuścić Nepal. Naprawdę przykro, bo królestwo nie jest takie paskudne jak się nam na początku wydawało. Tym razem nie jesteśmy byle jakimi podróżnymi, lecimy do Indii  business class. Nie wynika oczywiście to z naszej skłonności do luksusu, lecz z tego, że miejsca w economy są wykupione już na wiele miesięcy przed odlotem. To mój pierwszy raz w takiej klasie. Himalaje oddalają, zbliża się za to wariacki kraj czyli Indie.

W Varanasi na wstępie powala nas upał. Potem powala nas, rzecz jasna nie dosłownie, sprzedawca biletów na dworcu kolejowym. Okazuje się, że w dniu wyjazdu nie można kupić biletu z miejscówką. No to będzie nieciekawie – cała noc do Agry bez miejscówki! A może by tak zostać w mieście do jutra? Nie chce nam się jednak sprawdzać czy ktoś nie ukradł krowiego trupa i postanawiamy wyruszyć już dziś. Najpierw jest wspaniale – są wolne miejsca. Śpimy do 2 w nocy. Potem wtacza się pan z wielkim brzuchem i równie wielkim turbanem. Energicznie i niegrzecznie robi miejsce dla swojej rodziny. No cóż ma miejscówki. Trzeba sobie szukać innego miejsca, ale do stania, nie spania. Znajdujemy skrawek wolnej powierzchni przy toalecie, akurat tyle by wstawić stopy i plecaki. A ci hindusi to co? Środków moczopędnych czy pigułek przeczyszczających się nażarli? Wycieczki do WC trwają całą noc. Może jakąś małą blokadą urządzić, taka samoobrona? Na szczęście po 2 godzinach 2 osoby wysiadają można sobie wreszcie usiąść na plecaku. Tym razem letarg na siedząco. Są i żołnierze! Tym razem trzeźwi. Wręczają nam pożółkły zeszycik. Należy wpisać do tabelki: imię, nazwisko, narodowość, numer paszportu i odpowiedzieć na pytanie „Jakieś problemy?”. Moja wrodzona przekora każe mi wpisać „Yes” i czekać co się wtedy stanie. Piszemy jednak, dla świętego spokoju „No”. Żołnierzy pozbyć się jednak łatwo nie da – rozsiadają się nieopodal. Dyskutują żywo i wytykają nas palcami. A w Agrze pociąg ma jedyne 2 godziny spóźnienia. Znów czuję się stłamszona i sponiewierana.

 Dzień 31 (2 listopada): Agra

Taj Mahal jest jednym z tych wielu zabytków, które umieszcza się w każdym w folderze. Jednak w przeciwieństwie do wielu innych folderowych budowli, robi wrażenie – widok prześliczny. Warto wydać te 15$ na wstęp i przechadzać się potem na bosaka (obuwie zostawiamy w przechowalni) po rozgrzanym, białym marmurze.

Wieczorem podróż pociągiem do Delhi. Bez miejscówek oczywiście, ale to tylko 4 godziny jazdy według rozkładu, czyli 5 w realu.

 Dzień 32 (2 listopada): Delhi

To mój ostatni dzień w Azji. Tomek wróci jeszcze do Bombaju – podróż nie bez przygód, ale to już inna historia.

Turyści w Delhi dzielą się na 3 grupy: pierwsza to Ci, którym Indie się spodobały i siedzą tu za pieniądze chyba krewnych, druga to Ci co właśnie przyjechali do Indii, trzecia to Ci co już opuszczają ten kraj. Przedstawiciele pierwszej grupy są bardziej hinduscy niż hindusi – dredy, odpowiednie szaty i wyniośle opowiadają o niepowtarzalnym klimacie Indii, tępią do tego wszelkie przejawy globalizmu i postępująca komercializację. Drugą grupę stanowią zagubione, czyste jeszcze istoty. Trzecia grupa natomiast to ludzie brudni i zmęczeni. W hotelu, w sąsiednim pokoju mieszka najwyraźniej przedstawicielka grupy nr 2. Wieczorem wypada z hukiem z pokoju i wydziera się na pewnego hindusa, żeby przestał wydawać te „dziwne dźwięki”. Nie podoba się jej oczywiście oczyszczanie dróg oddechowych...

Smog w Dheli jest niewyobrażalny, szczególnie jak się stoi w motorikszy w korku miedzy 3 autobusami (już nie pisze jakiej marki bo to oczywiste). Zemdli każdego. A tłumy na ulicach trzeba sobie rozgarniać łokciami, ale ma się te ramiona wyćwiczone kijkami.

Niestety jest poniedziałek – główna atrakcja Delhi, czyli Red Fort jest zamknięta. Za to bardzo sympatycznie się siedzi na terenie meczetu Jama Masjid, muzułmanie są niesłychanie spokojni i wyciszeni, można odpocząć od zgiełku miasta.

 Dzień 33 (4 listopada): Powrót do Polski.

To już jest koniec...Wracam do domu. Mój samolot do Europy  jest prawie pusty! Pogubili pasażerów, na szczęście jeszcze na lądzie. Samolot miał być pełen, a lecą jakieś niedobitki. Fajnie jest – mam miejsce leżące w środkowym rzędzie i nawet posiłek przesypiam. Nie jest znowu tak fajnie na lotnisku przesiadkowym w pewnym europejskim mieście. Okazuje się, że wydano mi boarding pass z miejscem w 15 rzędzie, a samolot ma 14 rzędów!!! Do luku bagażowego mnie wstawią? Na szczęście znajduje się jedno wolne miejsce.

Oto szara Warszawa. Wieczorem pojawiają się pierwsze objawy depresji pourlopowej, na którą jedynym lekarstwem jest internet i planowanie kolejnego wyjazdu...

DO GÓRY

 

 

INDIE-NEPAL 2003